Hotelowe jedzenie

Tak jak w domu mamy swoje śniadaniowe przyzwyczajenia a niektóre z nich nawet rytuałem można nazwać, tak na wyjazdach wszelkich nie sposób przyzwyczajeń tych zabrać ze sobą – zmienia się charakter posiłku, miejsce, okoliczności, godzina spożywania. Wśród tych zmienionych nawyków jakże specyficznym jest dla nas śniadanie hotelowe. Specyficzne, bo w hotelach odpowiedniej klasy na jednym śniadaniu spotykasz się kulinarnie z niemal całą Europą. Właśnie jesteśmy na wyjeździe i dziś mieliśmy okazję spożyć takie właśnie śniadanie hotelowe – dla Gabi było ono pierwszym takim.

Dla mnie punktem obowiązkowym na każdym śniadaniu w hotelu jest to co widnieje na zdjęciu – jajecznica, zawsze okraszona tym uprażonym boczkiem, który uwielbiam, i pieczarkami (jeśli są, bo to nie wszędzie). Do tego koniecznie jakaś marynatka – ogóreczek, papryczka, patisonek… Pieczywo w zależności od ochoty – chrupka biała buła lub zupełne przeciwieństwo – ciemny, ciężki i gliniasty, ziarnisty chleb. W sumie gdyby na to pacnąć fasolki w sosie (czego nigdy nie zrobię, bo organicznie brzydzę się tym daniem o tej porze dnia) to mielibyśmy chyba typowe British Breakfast. Jajecznica kuchni hotelowych to długi temat… Od mistrzostwa przyrządzanego na twoich oczach i pod życzenie z dodatkiem dowolnym po jakąś bezkształtną breję oszukaną mlekiem i mąką podgrzewaną przez 2 godziny w bemarze… No i w hotelu mam tak, że zawsze, ale zawsze start: kawa, w trakcie: herbata finał: sok z pomarańczy.

Maria z kolei tak nie ryzykuje. Wybiera pewniaki – chlebek, wędlinka, warzywko, raczej nic na ciepło. Natomiast to co wymieniałem to tylko małe preludium. Śniadanie właściwe dla mej Żony zaczyna się kiedy przynosi talerz pełen po brzegi wszelkiego owocu! To jest niewątpliwy luksus śniadania hotelowego – owoc jaki tylko chcesz do tego podany gotowy do spożycia – no bo średnia przyjemność z obierania kiwi przez trzy minuty by w 30 sekund je pochłonąć prawda – a tak jest podczas śniadania domowego. W restauracji hotelowej tę mniej przyjemną część ktoś odwala za nas a my jedynie pałaszujemy te frukta! Nie powiem – ten talerz z owocami to nie jest jeden – dokładki są zawsze bo i ja po tej mojej ciężkiej strawie zawsze jakieś soczyste awokado albo melona podkradnę.

A nasza córka Gabriela, która dziś zaczęła swoją przygodę z kosmopolitycznymi śniadaniami hotelowymi, dziś nie miała zbyt dużego wyboru – tata wybrał. Na pierwszą próbę ognia poszedł zestaw: śliwka, morela i otręby pszenne – wchodziło to średnio – czy pojedynczo, czy też w miksie – no opornie. Więc tata wyakrobacił u samego szefa kuchni w wielkiej kucharskiej czapie wykwintne danie dziecięce: tarte świeże jabłuszko. Na początku z małym zonkiem – kelnerka przyniosła utarte jabłuszko – owszem – ale na dużych oczkach tarki :D! Dobre nie? Szef skomentował z uśmiechem krótko: same dzieci mają a jak utrzeć jabłko bobasowi nie wiedzą, więc wziął te wiórki i w barmańskim blenderze zmiksował na specjalne zamówienie Gabrieli. No i to było to – świeże, soczyste, prawdziwe jabco – poszła cała porcja ku uciesze trójstronnej. W końcu deklaracja na śliniaku zobowiązuje – I love eating 😀

Ale, ale – czyżby Gabi nabrała ochoty na coś jeszcze do śniadania

„…tak, nie przesłyszał się pan – duże piwo do tego” 😉

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.