Emocje na rowerze, jak z czasów pierwszej komunii

To mój piąty rower w życiu. A emocje ciągle te same! 🙂

Zaczęło się od niebieskiego Pelikana, którego chyba nieco sobie przywłaszczyłem od starszej siostry – nie pamiętam za bardzo, by nim dużo jeździła, natomiast mi posłużył do pierwszych „kroków” rowerowych. Uczyłem się raczej sam i polegało to na tym, że startowałem siedząc na bagażniku a dopiero rozpędzony, trzymając równowagę wsiadałem na siodełko. I tak do pierwszej komunii – na tym Pelikanie w sensie, nie na bagażniku 😛

Bo to czasy były, kiedy rower na komunię to był pewniak. I dostałem! Wigry 3! Ale jaki! Lakier granat metalik (autentycznie!), aluminiowe błotniki, dzwonek, białe pedały, pompka – on był wyjątkowy. To musiała być jakaś limited edition, bo nawet google w grafice nie wyrzuca takiego modelu. A z biegiem lat stawał się wyjątkowy coraz bardziej, bo nie było lata (choć jeździłem nim okrągły rok – nawet po lodzie) bym w nim czegoś nie stuningował – miał więc antenę z chorągiewką, mnóstwo dodatkowych odblasków, obowiązkowe kulki na szprychach, skrzynkę na narzędzia, tablicę rejestracyjną i uwaga – światła długie i krótkie oraz światło stopu hamulca ręcznego! Strasznie żałuję, że gdzieś podczas licznych przeprowadzek, stwierdziłem, że już mi nie będzie potrzebny…

Kultowym wigrusem-składakiem popylałem do końca podstawówki. Czas liceum to przesiadka na… a jakże „górala” – uuu ła-cha rowery dwa! :P. Cztery lata ogólniaka. Nawet do pracy mi służył, bo dorabiałem sobie przy kolportażu pism branżowych do firm. Kilometry po Puszczy Noteckiej, raz nawet się zgubiłem… Dobrze, że mój rower nazywał się Jaguar – w lesie +100 do odwagi :P. Studia spowodowały zmianę priorytetów i środków transportu – rower, na długie lata w sumie, poszedł w odstawkę.

Do dwóch kółek wróciłem po… 10 latach! Krótko po ślubie kupiliśmy sobie dwa rowery miejskie i zwiedzaliśmy na nich okoliczne wsie we dwoje. Długo to nie trwało – jeden sezon, bo… zaszliśmy w ciążę. Marii rower sprzedaliśmy, bo był dla niej nieco za duży a ja swój używałem do podjechania do spożywczaka. Pierwszy rok z dzieckiem to też nie sprzyjający czas jeszcze na wożenie maleństwa i rok temu kiedy kupiliśmy fotelik dla Młodej i ja sam z nią wybierałem się na rowerowe eskapady, znów zatęskniliśmy za wspólnymi wycieczkami. Rok temu się nie udało sparować sprzętu. Natomiast w tym…

Rower Marii już widzieliście – pełen wdzięku, „cały na biało!”, miejski łabądek z… koszykiem! To ważne, bo to marzenie Marii było! A mój? No właśnie – emocje powróciły! Bo o ile do tej pory miałem swoją miejską damkę na cienkich kółkach i była idealna na wycieczki z fotelikiem dziecięcym z tyłu, to za każdym razem gdy odzywał się we mnie Kuba z podstawówki, który zawsze w lesie wybierał tę mniej wydeptaną ścieżkę a zawracał tylko, gdy trafiał na rzekę, to niestety ale rower miejski odpada. Dziecko w fotelu też jasno dawało znać: „Tata nie skac! Tata tu są dziury! Jedź na drogę!”

Moja nowa czerwona strzała od Tesco, jest już tylko moja. Fotelika do niej nie zamontuję – sory Gabi, ale ten trekking pozwala mi na to, za czym, jak się okazuje, tęskniłem a cały czas we mnie drzemało. Odkąd go mam potrafię po uśpieniu córy, już po 21 a nawet po 22 wyrwać w teren! No dobra, założę ten fotelik – żartowałem. Mój Climber jest dobrze zamortyzowany, więc i Młodej pewnie będą odpowiadały bardziej rajdowe trasy 😉 . Ale wieczorem i lektykę małej księżnej i tak będę zdejmował i solo w las!

W ogóle, bez kozery, powiem, że ten rower przerósł moje oczekiwania tak samo w warstwie „uczuciowej” jak i czysto praktycznej – choćby jego zaskakująca lekkość!

 

Szczegóły techniczne mojego modelu doskonale przedstawił Łukasz na swoim blogu RowerowePorady.pl 

rowerrowerowe wycieczkiwakacje na rowerze
Comments (0)
Add Comment