Jedna rzecz, którą musisz na pewno kupić dziecku, by nie zepsuć mu Świąt. Moja historia
Kiedyś byłem małym chłopcem. Tak, to fakt. Z faktem tym, z kolei, nieodłącznie wiążą się kolejne – ważniejsze i bardziej poboczne.
Jednym z tych faktów mocniej żyjących w mej głowie do dziś jest taki, że w czasie przypadającym na me lata chłopięce a więc w tych późnych latach ’80 i początkowych latach ’90, tych jeszcze nie tak kolorowych, dopiero nabierających barw, nie było – uwaga Captain Obvious mode on – takiego zatrzęsienia zabawek, tego ogromnego wyboru, tylu marek i kategorii dedykowanych dla płci dziecka, wieku, tematów, zainteresowań.
Dziś moje dziecko „decyzje” o „zakupie” kolejnego gadżetu czy zabawki podejmuje minimum raz dziennie – tak, każdego dnia słyszę „tato, a ja bym chciała…” „tato, musicie mi kupić…” „tato, a widziałam takie fajne…”
Z jednej strony jest to dla mnie pewnym zderzeniem z inną rzeczywistością od tej, którą pamiętam z moich lat dziecięcych, ale z drugiej, przecież nie jestem dziadkiem, który będzie się powoływał na „za moooich czasów dziecko…”, tylko odnajdę się w tej rzeczywistości jako tata, taki tata, który zadba nawet o te małe radości córek a jednocześnie przypilnuje by się za bardzo nie rozpędziły w tych życzeniach 😉 .
Aczkolwiek z sentymentem ogromnym wspominam moje chłopięce fascynacje i marzenia zabawkowe. A, że jak wspomniałem, były one trudniejsze do realizacji, bo i oferta nie tak bogata i portfel rodziców nie tak zasobny, to po prostu kombinowałem. Jak? Dużo konstruowałem sam. Zbierałem a to silniczki elektryczne, a to druciki, kabelki, jakieś pudełka mocniejsze – plastikowe, tekturowe, żaróweczki małe, puszki, stare elementy zepsutych zabawek, obudowy i z nich „lepiłem” coś swojego. Znacie to powiedzenie: cieszy się jak głupi z bateryjki? No, to ja byłem takim chłopcem – cieszyła mnie każda pierdółka, którą mogłem wykorzystać do dalszego konstruowania – np. łódki z napędem elektrycznym, której kadłub zrobiony był z pudełka albo po delicjach, albo po kruchych z cukrem – nie pamiętam już dokładnie, a śruba napędowa wycięta była z puszki aluminiowej, do tego silniczek, przeguby i łączenia z pustych wkładów długopisowych, gdzieś tam taśma klejąca, a jakże, bateria i to pływało w wannie! 🙂
Pamiętam jeszcze coś, i to bardzo, bo to do dziś moje nadal nie do końca spełnione marzenie – z dzieciństwa! Otóż obiektem mych westchnień był wówczas prawdziwy, wyścigowy, czerwony samochód zdalnie sterowany – wiecie z czarnym pilotem z anteną. Pojawiał się chyba na każdej mojej liście prezentów i z każdej okazji – urodziny, imieniny, święta jedne, święta drugie. Ale jakoś mu nie było po drodze do mojego garażu. Miałem owszem auto elektryczne, tj. zasilane jedyną wówczas prawilną baterią – płaską (kto przykładał język ręka w górę! kto nie podniósł, ten oszukuje! :P), było też zdalnie sterowane, a jakże – tylko, że na kablu a w tym przewodzie jeszcze szedł drucik od „analogowej”, czyli mechanicznej kierownicy na pilocie. Na pewno znacie i pamiętacie! Ja miałem w dodatku super wypas bo to była ciężarówka – cysterna paliwowa, czyli ciągnik siodłowy plus naczepa i najlepsza zabawa była przy cofaniu. I znów cieszyłem się tu już dosłownie z bateryjki, każdej, którą kupiła mi mama, bo auto za moją sprawą robiło mnóstwo kursów po dywanie i parkiecie a bez zasilania to raczej było smutne i bezużyteczne, takie stojące w kącie.
Ha! A pierwsza zabawka na prąd – z baterii prąd oczywiście, to był taki fajny kolorowy statek kosmiczny, który o ile dobrze pamiętam dostałem od dziadka na Gwiazdkę. Mogłem mieć wtedy maksymalnie 4 lata, jak nie mniej. Wydawał takie kosmiczne dźwięki, a la lata 80, coś jak w programie Przybysze z Matplanety, świecił wieloma kolorowymi żarówkami i jeździł, tak randomowo – po całej podłodze. Pamiętam to bardzo, bo zabawka mi się okrutnie podobała. Do czasu. Do czasu aż coś w niej zepsułem, chyba już na drugi dzień i było mi strasznie głupio, więc nikomu o tym nie powiedziałem, tylko… wrzuciłem ten statek za kanapę. I dopiero kiedy ktoś z dorosłych mnie zapytał, dlaczego się już nie bawię nowym nabytkiem, to z trudem ale przyznałem co się stało. I dobrze. Bo okazało się, że nic nie zepsułem tylko baterie padły 🙂 . Wymienili mi, oczywiście odpowiednio mając ubaw ze mnie i stateczek szalał dalej. Tęsknię za nim i za tą dziecięcą moją radochą, naprawdę, jak go teraz wspominam…
Z obiektów kultu, chyba każdego z nas wtedy, nie tylko mnie, to „ruskie” gierki elektroniczne były a potem level up, czyli już bardziej zaawansowane „gejmboje” – wiecie, niekoniecznie oryginalny sprzęt made in japan, ale kto wtedy na to patrzył – całe targowiska tym były usłane. Mieliśmy w domu jedną właśnie taką „ruską gierkę” w wersji: wilk zbiera do koszyka jajka od kur, a było wiele opcji – jaką mieliście? No i kiedyś tata przywiózł z podróży jakiejś, właśnie takiego pachnącego nowością gejmboja, rozkładanego, tam to już się działo! Ekran chyba nawet miał kolorowy. Jako że w domu nas troje rodzeństwa było, to normalnie zapisy trzeba było ustanowić, albo rano, kto wstał pierwszy i się dorwał, ten miał fart! Farta natomiast nie mieliśmy zbiorowo, kiedy nadeszły ferie zimowe, tata pracował w delegacji – nie było go w domu, mama pracowała w szkole, czyli też miała wolne i nie jeździła do pracy do miasta, my na wiosce z jednym sklepem i… w naszej gierce padły baterie! Jak łatwo się domyślić takich baterii jak trzeba, w jedynym wiejskim geesowskim „supermarkecie” nie było, przez internet i kurierem też nie bardzo można było zamówić 😉 – ten ból. Całe ferie – dwa tygodnie tylko na pobijanie rekordów miało być i nic z tego… Wtedy z młodszą siostrą te kilkanaście dni ostatecznie, zamiast trenować zdolności manualne i refleks na elektronice, oddaliśmy się treningowi umysłu na warcabach i chińczyku, które to prądu nie wymagają, więc też spoko, no ale widzicie – wspomnienie w głowie do dziś żywe, jak to w tym dowcipie stoi: niesmak pozostał 😉 tylko dlatego, że baterii brakło.
Długo jeszcze bym mógł wspominać te drobne acz wielkie fakty z mojego pacholęcego czasu. Ale wiecie o co mi chodzi, co takie żywe wspomnienia mogą nam dać teraz? To, żebyśmy pamiętali dziś, kiedy jesteśmy rodzicami, o tym kim byliśmy będąc dziećmi. O tej wrażliwości dziecięcej jakże innej od naszej – ludzi dorosłych, o tym, że błaha rzecz dla nas, w świadomości i uczuciach dziecka może urosnąć do rangi najważniejszej rzeczy na świecie, bo jest najistotniejsza tu i teraz. A pamiętana potem będzie przez kolejne dziesiątki lat nawet – jak widać na przykładzie małego/dużego Kubusia.