Co myślisz o IN VITRO?

farmacjaija.pl

Jakiś czas temu było bardzo głośno o in vitro w mediach. Były głosy ZA i PRZECIW, ale miałam wrażenie, że żadna z osób zabierających publicznie głos nie wie, o czym mówi. Bo o in vitro może mówić tylko ktoś, kto ma kompetencje albo doświadczenie w tym temacie.

Parę dni temu otrzymałam list na adres mailowy: oczekujac@gmial.com od Mamy, której droga do macierzyństwa była bardzo długa i kręta. Postanowiłam podzielić się z Wami tym, co napisała Beata.
Ja podczas czytania tego listu miałam łzy w oczach.

Nasza droga do bycia rodzicami była długa i wyboista…

Nie wyobrażaliśmy sobie, że po ślubie nie mielibyśmy starać się o potomstwo. Marzyliśmy o tym, żeby mieć kilkoro dzieci. O ciąży zaczęliśmy myśleć zaraz po ślubie.
Kiedy kilka razy z rzędu nie pojawiły się dwie kreski na teście ciążowym, nie robiliśmy z tego afery. Owszem, było smutno, ale nie traciliśmy nadziei, że następnym razem to już NA PEWNO! Przecież nie wszystkim udaje się od razu. Kiedy jednak mijały kolejne miesiące, a ciąży ani widu, ani słychu, postanowiliśmy udać się w tej sprawie do ginekologa. Pani doktor badała, zapisywała tabletki na owulację, kazała czekać i być cierpliwym (od tamtej chwili słyszałam te słowa chyba z milion razy i znienawidziłam je z całego serca!). Za każdym razem zapewniała, że z USG wynika, że jajeczko było, pękło i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby doszło do zapłodnienia. Po kilku nieudanych cyklach pani doktor zaproponowała mężowi zbadanie nasienia. Poszliśmy, zbadaliśmy (dziś już wiemy, że kolejny raz w to samo miejsce byśmy nie poszli). Wynik – niedostateczna liczba plemników. Tym razem tabletki zaczął łykać mój mąż. Po trzech miesiącach powtórzyliśmy badanie. Okazało się, że wszystko jest w porządku, więc nabraliśmy nowej energii. Niestety – efektów nadal nie było. Najgorsza była niewiedza – co jest przyczyną?

Wciąż nieświadoma braku kompetencji naszej pani doktor, zostałam skierowana na HSG (badanie mające na celu ocenę budowy macicy i drożności jajowodów). W szpitalu podano mi najpierw środek znieczulający (po którym i tak odczuwałam ból a wymiotowałam cały kolejny dzień). Później przez szyjkę macicy wstrzyknięto kontrast, a następnie wykonano zdjęcie rtg. Co z niego wynikało? Pani doktor stwierdziła, że niewiele, bo jest niewyraźnie i tak naprawdę nie wiadomo czy jajowody są drożne, czy nie. Zaproponowała, że najlepszym rozwiązaniem będzie laparoskopia. Pomyślałam: „Operacja? Dlaczego nas to spotyka?” Nigdy wcześniej nie dopuszczałam do siebie myśli, że trafię pod nóż wcześniej niż na starość. Laparoskopię wykonano mi dwa lata po tym, jak wzięliśmy ślub. Jej wynik mnie załamał.

Okazało się, że mam niedrożne oba jajowody. Płakałam długie dnie i noce. Mąż pocieszał, wspierał, ale ja i tak czułam się winna. Od tamtej chwili nie opuszczała mnie ani na chwilę myśl, że to ja zawiniłam, że to przeze mnie, że to ja nie mogę dać mojemu mężowi tego, czego pragnie najbardziej – dziecka. Sprawy nie ułatwiało to, że wszystkie moje koleżanki ze szkoły czy pracy bez trudu zachodziły w ciąże i rodziły. Szczęście innych kłuło mnie w oczy. Nawet idąc na zakupy, widziałam tylko te kobiety, które paradowały z brzuszkami albo prowadziły małe dzieci za rękę. Nieraz z tego powodu płakałam…

Po operacji nie odwiedziliśmy już ani razu „naszej” pani doktor. Po pierwsze dlatego, że potraktowała nas w szpitalu jak powietrze, a po drugie, że jej możliwości zdecydowanie się wyczerpały. Okazało się bowiem, że potrafi ona jedynie opiekować się kobietami, których ciąże przebiegają bez zarzutu. Kiedy pojawiały się problemy, zamiast od razu kierować do specjalisty, najpierw mamiła, a później rozkładała ręce… Zanim jeszcze opuściłam szpital, od jednego z lekarzy dostaliśmy namiary na specjalistę od leczenia niepłodności w innym mieście. Umówiliśmy się na wizytę.

Pierwsze spotkanie nie należało do miłych. Pan doktor przejrzał całą dokumentację zebraną przez nas w ciągu dwóch lat (nota bene zdjęcie rtg było dla niego bardzo czytelne!) i stwierdził, że szanse są niewielkie, bo skoro nie ma drożności, to pozostaje tylko in vitro. To był dla nas pierwszy szok. Drugim okazało się to, że mam policystyczne jajniki, o czym „moja” pani doktor nie raczyła mnie poinformować. Oznaczało to, że mój organizm, owszem, produkuje komórki jajowe, ale nie zostają one uwolnione, a pęcherzyki, które tworzą się na jajnikach, przeobrażają się w torbiele. Przyczyna? Najprawdopodobniej przechodziłam jakiś stan zapalny, o którym nie miałam nawet pojęcia! Doktor nie pozostawiał złudzeń – problem jest podwójny: nie dość że komórka jajowa się nie uwalnia, to (nawet gdyby jej się udało!) plemniki i tak do niej nie dotrą. Według niego leczenie powinno rozpocząć się od zrobienia podstawowych badań krwi i obserwacji mojego cyklu. Po wyjściu z gabinetu miałam mętlik w głowie.

Byłam nastawiona do lekarza i do leczenia, które zaproponował, bardzo negatywnie. Oczekiwałam chyba jakiegoś cudu. Chciałam, żeby powiedział mi, że będzie dobrze, że na pewno się uda i to już niedługo. Byłam zmęczona, zrezygnowana; chciałam się poddać. Mąż namówił mnie, żebyśmy spróbowali, że nie mamy nic do stracenia. Zaczęliśmy więc jeździć do naszego nowego doktorka, nawet kilka razy w miesiącu, jeśli była taka potrzeba.

Obserwacja kilku kolejnych cykli potwierdziła to, że moje komórki jajowe się nie uwalniają. Nasz lekarz, który z wizyty na wizytę stawał się nam bliższy i widocznie zaczął nam sprzyjać, zaproponował kolejną laparoskopię. Chciał „na własne oczy” przekonać się, jakie w rzeczywistości są moje jajniki i ocenić stopień niedrożności jajowodów. Tym razem wiedzieliśmy, że jesteśmy w rękach profesjonalisty, więc bez większych obaw zdecydowaliśmy się na kolejną operację. Dokładnie rok po poprzedniej wykonano mi kolejną laparoskopię. Kiedy wybudziłam się z narkozy, mąż miał dla mnie cudowną wiadomość – nasz doktorek udrożnił moje jajowody i ponapalał jajniki, żeby zlikwidować grubą otoczkę, uniemożliwiającą pękanie pęcherzyka z jajeczkiem. Byliśmy przeszczęśliwi. Życie nabrało dla nas nowego sensu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zaczęliśmy się uśmiechać i planować niedaleką przyszłość, oczywiście z dzieciaczkiem.

Na pierwszej wizycie kontrolnej po operacji okazało się, że akurat dojrzewa we mnie piękna komórka jajowa. Żeby zwiększyć szanse na zapłodnienie, doktor wysłał nas tego samego dnia na inseminację. To było dla nas coś nowego! Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw, ale poddaliśmy się chwili i zgodziliśmy się na ten zabieg. Do domu wracaliśmy bardzo przejęci. Niestety – efektu nie było. Po raz kolejny okazało się, że komórka jajowa nie uwolniła się. Każdego kolejnego miesiąca było identycznie. Skrzydełka nam (a zwłaszcza mi) opadły. Rozczarowanie goniło rozczarowanie. Sytuacja nie zmieniła się przez kolejny rok. Wtedy właśnie zaczęliśmy poważnie myśleć o in vitro… Przegadaliśmy z mężem na ten temat długie godziny. Nigdy nie byliśmy przeciwko, po prostu nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że kiedykolwiek będziemy musieli skorzystać z tej metody. Pamiętam, że po pierwszej laparoskopii rozmawiałam z jedną z pielęgniarek.

Pocieszała mnie wtedy, że są na to metody, jest przecież in vitro. Pomyślałam wówczas – „O czym ona mówi?! Ja i in vitro?! Przecież nam się uda inaczej, naturalnie!”. Akurat! Jesteśmy osobami wierzącymi, ale byliśmy i jesteśmy zdania, że skoro Bóg pozwolił na to, żeby ktoś wpadł na pomysł zapłodnienia pozaustrojowego, to nie może być ono czymś z gruntu złym.

Zaczęliśmy przygotowania do całej procedury. Lekarz rozpisał nam dawki leków. W domu to mąż robił mi zastrzyki. Wbrew obawom doktorka mój organizm dobrze zareagował na kurację hormonalną. Kiedy byłam już gotowa, w szpitalu wykonano mi punkcję (dopiero tam zdałam sobie sprawę, ile par ma problemy z płodnością!). Pobrano mi kilkanaście komórek jajowych. Po dwóch dniach okazało się, że mamy cztery piękne zarodki. Podano mi dwa z nich. Pozostało tylko czekać na rezultat…

Niestety. Po dwóch tygodniach wynik krwi ewidentnie wskazywał na to, że się nie udało. Przeżyliśmy to strasznie. Po raz kolejny przeszłam etap negacji wszystkiego, co związane z ciążą.

Wiedzieliśmy jednak, że los daje nam jeszcze jedną szansę. W szpitalnym laboratorium czekały na nas dwa mrozaczki. Po dwóch miesiącach od tamtego niepowodzenia „zabraliśmy je do domu”. Kolejne badanie krwi robiłam z duszą na ramieniu. Wiedziałam, że jeśli się nie uda, załamię się. Wynik był pozytywny! Nie mogłam w to uwierzyć. Mąż zabrał mnie od razu do lekarza, żeby się pochwalić. Wróciliśmy do domu pełni nowych, nieznanych nam wcześniej emocji. Z wrażenia nie mogliśmy zasnąć. Jakoś tak naturalnie wyszło, że zaczęliśmy snuć plany…

Po kilku dniach postanowiłam zrobić mężowi niespodziankę – kupiłam test ciążowy. Przecież oboje tak bardzo chcieliśmy zobaczyć na własne oczy upragnione dwie kreski! Wszystkie wcześniejsze działania pozbawione były tej magii. Warunki szpitalne zdecydowanie nie sprzyjają bliskości dwojga ludzi. Test wyszedł negatywny. Zdenerwowana powiedziałam o tym mężowi, który od razu zadecydował, że pojedziemy do szpitala powtórzyć badanie z krwi. Tam okazało się, że poziom hormonu ciążowego spadł… Ciąża obumarła… Poroniłam…

Załamałam się. Nie potrafiłam wstać z łóżka i zająć się zwykłymi czynnościami. Oczy miałam ciągle opuchnięte od płaczu. Nie mogłam znieść, kiedy inni mówili „będzie dobrze”. Cały czas był jednak przy mnie mój mąż. Gdyby nie on, nie dałabym rady. To dla niego podniosłam się, zaczęłam „normalnie” funkcjonować. Wiedziałam, że się o mnie boi, że jestem dla niego najważniejsza. Ciągle powtarzał mi, że może żyć bez dziecka, ale beze mnie sobie nie poradzi…

Na kolejnej wizycie lekarz zdecydowanie zachęcał nas, żebyśmy się nie poddawali, że to, że ciąża była jest znakiem, że może się udać. Ponieważ dużo wcześniej powiedzieliśmy sobie, że zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby mieć dziecko, zaczęliśmy myśleć o kolejnej procedurze.

Po kilku miesiącach spróbowaliśmy ponownie. Kolejna kuracja hormonalna, kolejna punkcja… Powstały znowu cztery zarodki. Od razu podano mi dwa. Po dwóch tygodniach zrobiliśmy badanie krwi. Wynik… pozytywny! Tym razem jednak cieszyliśmy się z dużo mniejszym entuzjazmem. Wiedzieliśmy już, że sam pozytywny wynik niczego, absolutnie niczego nie gwarantuje!

Kolejne wizyty u doktorka potwierdzały jednak, że pod moim sercem rośnie dzieciątko (niestety tylko jedno…). Widzieliśmy bijące serduszko, fikające nóżki i machające rączki. Cud, istny cud! A teraz, w tej chwili, ten nasz mały cud śpi słodko w łóżeczku, raz po raz wzdychając uroczo. Jesteśmy przeszczęśliwi. Jesteśmy rodzicami! Jesteśmy rodziną!!!

Wiele osób jest przeciwnych in vitro. Staram się to rozumieć. Każdy ma prawo do własnej opinii. Ale wiem jedno – gdyby nie in vitro, nigdy nie poznałabym tego uczucia, jakim jest macierzyństwo. Mój mąż nie byłby tak szczęśliwy jak teraz, gdy widzę jak patrzy na naszego bobaska. Nasze dziecko – nasze zdrowe, piękne i niezwykle pogodne dziecko! – nie istniałoby. Zdajemy sobie z mężem sprawę, ile poświęciliśmy – zdrowia, nerwów, pieniędzy! Tych ostatnich wydaliśmy naprawdę niemało. Wystarczy pomyśleć o 2,3 wizytach miesięcznie (każda po 200zł) przez 3 lata, 6 inseminacjach i dwóch podejściach do in vitro. Ale było warto!

Pamiętamy oczywiście o naszych Aniołkach, którym nie udało się przyjść na świat, mimo że bardzo tego pragnęliśmy. Bardzo często na wspomnienie o nich łzy same płyną z oczu. Mamy jeszcze dwa mrozaczki w laboratorium. Już teraz wiemy, że w niedalekiej przyszłości „zabierzemy je do domu”. Nie pozwolimy im tam zostać. Przecież to nasze dzieciątka!

Wszystkim tym, którzy zastanawiają się nad in vitro mówimy: „Nie będzie łatwo, o nie, będzie cholernie trudno. Czekają Was powalające na łopatki rozczarowania, niedające się rozstrzygnąć dylematy, nieprzychylne albo wręcz agresywne reakcje innych i gigantyczne wydatki. Musicie też mieć świadomość, że zostaniecie pozbawieni intymności, wszystko będzie się działo jakby obok Was, mimo że z Waszym udziałem. Ale jeśli będziecie wytrwali, jeśli będziecie nieustannie się wspierać, nigdy obwiniać i jeżeli dodatkowo dopisze Wam trochę szczęścia, to nagroda przejdzie Wasze najśmielsze oczekiwania!”. My nie żałujemy!

 

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.