VBAC. Czyli moja droga na Kilimandżaro i wyjątkowe spotkanie na szczycie

Do tego wpisu zbierałam się bardzo długo – dziś mija miesiąc od urodzenia się Michalinki. Dokładnie 13 maja 2016 o godzinie 15:30 przyszła na świat siłami natury. Nie, kobiecymi siłami.

 

Wprowadzenie

Być może nie każdy wie, więc muszę napisać dwa słowa wstępu. 4 lata temu 06-08-2012 r. urodziła się nasza pierwsza córka. Gabi postanowiła przyjść na świat w 40 tygodniu ciąży i 2 dniu. Do porodu przygotowywałam się przez parę miesięcy – było masowanie krocza, picie herbaty z liści malin, cotygodniowe spotkania w szkole rodzenia, nauka oddychania przeponą, ćwiczenia ogólnorozwojowe. Bardzo chciałam urodzić naturalnie, jednak się nie udało. Jak się z tym czułam? Źle, bardzo źle… Nastawiłam się na poród siłami natury, a tu nieplanowana cesarka, ogólne znieczulenie i… było inaczej niż chciałam. Wtedy podjęłam decyzję, że jeśli tylko będzie można to drugi poród będę mieć naturalny.

 

Trudne początki

Zawsze wiedziałam, że chcę, aby Gabi miała rodzeństwo. Nie znam szczęśliwych jedynaków. I choć posiadanie jednego dziecka jest bardzo wygodne, wiedziałam, że chcę być drugi raz w ciąży, mieć dwoje dzieci. Prób zajścia w ciążę było wiele, ale jakoś nie udawało się to wcześniej. Dokładnie rok temu zobaczyłam na teście dwie kreski. Radość była niesamowita! Tego samego dnia zrobiłam drugi test – był również pozytywny. Szybko umówiłam się na wizytę do lekarza, który prowadził moją ciążę z Gabi. Byłam w skowronkach – Kuba również! I w dzień wizyty zaczęłam krwawić… Podczas wizyty lekarz zalecił zbadanie HCG z krwi przez 2-3 dni. Zrobiłam wszystko zgodnie z zaleceniem i okazało się, że poroniłam ciążę w około 6 tygodniu ciąży. Przez parę dni w domu było nam bardzo ciężko…

 

Ciąża na chłodno

Nie poddawałam się. Bardzo chciałam, aby moje marzenie się spełniło i wiedziałam, że ciąża pojawi się w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie. Długo staraliśmy się, aby tak było i kiedy w październiku znowu zobaczyłam TE DWIE kreski, podeszłam do tego zupełnie na chłodno – nie chciałam, ale musiałam. Euforia została zastąpiona wiedzą sprzed kliku miesięcy i obawą, że znowu coś pójdzie nie tak. Względny spokój odzyskałam po pierwszym trymestrze i wtedy napisałam wpis Historia lubi się powtarzać? Oczekując na nowo! Dziś również dziękuję Wam za gratulacje, które składaliście nam w styczniu! Ale były też słowa żalu i nawet pretensji z powodu tak późnego poinformowania o ciąży. Teraz już domyślacie się dlaczego nie mogłam nic mówić w pierwszych tygodniach, miesiącach. Chciałam, żeby wszystko było dobrze. Nic więcej, nic mniej. Tylko żeby było dobrze.

Każdego miesiąca drżałam o zdrowie naszego drugiego dziecka. Z tego też powodu robiłam wszystkie badania zgodnie z zaleceniem lekarza prowadzącego ciąże. Prócz wizyt u niego, robiliśmy też badania prenatalne w 12 i w 20 tygodniu ciąży. Za każdym razem wszystkie badania wychodziły dobrze, ale w moim sercu gdzieś głęboko była obawa z czerwca. Zupełnie niepotrzebnie, ale obawiałam się o zdrowie i życie kruszynki mieszkającej pod moim sercem. Dlatego też nie upierałam się, że muszę urodzić naturalnie. Gabi cesarskie cięcie uratowało życie – o naszej drodze do szpitala, samochodzie, w którym odeszły zielone wody płodowe, o zanikaniu tętna płodu, napisał Kuba we wpisie Akcja. Każdy kto zna tę historię z pewnością mnie zrozumie. Zaufałam mojemu lekarzowi i kiedy wyznaczył termin na cesarkę z Michalinką na 01-06-2016 wiedziałam, że tak musi być, że to najlepsze rozwiązanie dla mnie i dla niej. Wiedziałam, że mając pierwszą cesarkę muszę też drugi raz urodzić w ten sam sposób – dla bezpieczeństwa. Zresztą nie chciałam się nastawiać tym razem ani na cesarkę, ani na poród naturalny (o którym starałam się nie myśleć ze względu na pierwszą cesarkę – podobno cesarskie cięcie przekreśla szanse na urodzenie kolejnego dziecka siłami natury), bo 4 lata temu los spłatał mi figla. I nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że tym razem Michalinka też postanowi przywitać się z nami w inny sposób niż to zaplanowaliśmy.

 

Początek 4 tygodnie za wcześnie

Ponieważ termin cesarki został ustalony na środę 1 czerwca, w poniedziałek miałam stawić się z torbą do porodu na oddziale w Lesznie. Torby do szpitala wcześniej nie pakowałam, bo uznałam, że jeszcze nie muszę. Tymczasem w czwartek 12 maja o 3:00 w nocy obudziły mnie skurcze – jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to są skurcze właśnie, ale coś tam odczuwałam, coś co nie pozwalało mi spać. Skurcze miałam jeden, może dwa na godzinę. I tak czekałabym na rozwój wydarzeń, gdyby nie fakt, że o 6:00 odszedł mi czop (jak byłam w toalecie to miałam taki różowy śluz). Poczekałam do 8:00 i zadzwoniłam do mojego lekarza prowadzącego ciążę z pytaniem: co robić? Zalecił wziąć torbę i stawić się na oddziale. Torbę spakowałam w ciągu 10 minut o 6:00, więc byłam w miarę przygotowana. Dopytałam tylko czy mam wziąć rzeczy na pobyt w szpitalu czy raczej do porodu – lekarz odpowiedział, że jedno i drugie, ale bardziej to drugie. Nie wierzyłam, bo przecież miałam jeszcze prawie miesiąc do terminu porodu, ale zgodnie z zaleceniem wzięłam wszystko, co potrzebne.

Zanim pojechałam do szpitala zjadłam jeszcze śniadanie, wzięłam kąpiel, ogoliłam to i owo 😉 O 12:00 stawiłam się na SORze w leszczyńskim szpitalu. Krótka rejestracja, oczekiwanie na przyjęcie i w końcu o 13:00 zostałam przyjęta na oddział. Dostałam pokój na samym końcu po lewej stronie, moją współlokatorką była przemiła Magda – bardzo fajnie nam się rozmawiało i ogólnie bardzo miło wspominam ten krótki czas. Krótki, bo spędziłam tam czwartek od 13:00 do piątku 8:00. W czwartek po południu podczas badania dowiedziałam się, że szyjka ma 2 cm, nie ma rozwarcia i wszystko jest OK. Położyłam się na łóżku, oglądałam TV i czekałam na dalszy bieg wydarzeń. Sądziłam, że spędzę na oddziale miłe parę dni. Myliłam się…

W czwartek w nocy skurcze się nasiliły. O 6:00 miałam podłączone KTG, a o 8:00, zaraz po porannym obchodzie, miałam badanie na fotelu, bo całą noc spędziłam na liczeniu skurczy – były bardziej i mniej mocne, długie i krótkie, ale występowały w ilości od 2 do 6 na godzinę.

Podczas badania okazało się, że szyjka jest już zupełnie skrócona, a rozwarcie wynosi 3 cm. Byłam w wielkim szoku, bo nie sądziłam, że akcja porodowa już się rozpoczęła. Badanie przeprowadzał mój lekarz prowadzący ciążę i kiedy skończył zapytał z przyjacielskim uśmiechem na twarzy: „To rodzimy naturalnie?”. Trochę mnie zdziwiło to pytanie, bo wcześniej cały czas była mowa o cesarce, ale lekarz stwierdził, że z moją blizną po cesarce wszystko jest OK – jest mocna, gruba i miała 3 mm, a ja nie odczuwałam żadnego bólu po bliźnie sprzed 4 lat. Dodatkowo lekarz powiedział, że z USG estymuje wagę dziecka na 2900-3090 gram i mam szansę na dobry i szybki poród naturalny.

Z jednej strony bardzo bałam się porodu naturalnego, ale wiedziałam, że muszę spróbować. Poza tym ufałam mojemu lekarzowi i jeśli on uznał, że mogę urodzić naturalnie, że są ku temu predyspozycje to chciałam spróbować, a jeśli lekarz pozwolił mi wybierać to odpowiedź była tylko jedna: poród siłami natury. Wiedziałam, że jeśli mogę – to muszę.

 

Mój VBAC czyli Vaginal Birth After Ceasarian

Pierwsza faza porodu zaczęła się o 10:00, wtedy byłam już na sali porodowej. Kto obserwuje mnie na Snapchacie ten wie, gdzie leżałam. Była to duża sala z dostępem do prysznica, z toaletą i nieczynną wanną (podobno porody w wannie są już zupełnie wycofane w Lesznie). Dodatkowo do dyspozycji worki sako, duża piłka do siedzenia, drabinka do ćwiczeń i w sali biurko położnej, gdzie zapisywała informacje, które przekazywałam jej w trakcie wywiadu. Kuba spóźnił się na początek, nie spodziewał się tego, że w piątek będę rodzić – byliśmy umówieni na odwiedziny o 11:00, a nie na poród o 10:00. Dzień wcześniej sądziłam, że położę się na oddział na trzy dni, a w poniedziałek z Michalinką w brzuchu wyjdę do domu. Na szczęście Kuba był przy mnie jakieś pół godziny później. Doniósł mi poduszkę i inne rzeczy, bo wszystkie swoje zostawiłam w mojej sali na oddziale piętro niżej. Wtedy też zmieniłam salę porodową na tę z zielonymi kafelkami – kto rodził w Lesznie ten wie o co chodzi.

W początkowej fazie porodu chodziłam albo siedziałam na piłce. Skurcze w trakcie siedzenia na piłce bolały najmniej, mogę nawet powiedzieć, że były jak uszczypnięcie komara – wystarczyło oddychać i skurcz sam przechodził. Trochę bardziej bolało, kiedy spacerowałam po sali – wtedy w momencie skurczu musiałam przystanąć i złapać się czegoś. Jak tylko wyczułam różnicę między tymi doznaniami to usiadłam na piłce i stwierdziłam, że już z niej nie wstanę. Wstać musiałam, bo położna chciała mnie podłączyć do KTG i sprawdzić czy z dzieckiem nic się nie dzieje, więc położyłam się na łóżku i wtedy skurcze dopiero zaczęły w pełni doskwierać.

Około 12:00 miałam drugie albo trzecie badanie dopochwowe. Niedługo potem, bo około 13:30 położna przebiła mi pęcherz i odeszły wody. Ta procedura w żaden sposób nie jest bolesna, a przebicie pęcherza nic nie bolało, ale wtedy właśnie skurcze zrobiły się mocniejsze i mam wrażenie, że od tego momentu poród rozpoczął się na dobre.

Zaleceniem położnej oraz Pani Doktor prowadzącej poród było leżenie na łóżku na lewym boku, aby dziecko weszło w kanał. Zastosowałam się do tych zaleceń. Kolejne badanie pokazało, że Michalinka weszła w kanał rodny, ale następnie musiałam położyć się na prawym boku, żeby zadziało się coś innego – już nie pamiętam co. W każdym razie zmieniłam bok, ściskałam Kuby rękę albo szpitalne łóżko w trakcie skurczów i czekałam, aż Młoda pojawi się na świecie.

 

Dzień dobry kochana Misiu

Skurcze były coraz mocniejsze, dłuższe i silniejsze, praktycznie każdy kolejny skurcz pokazywał wyższe wskazanie na KTG – Kuba mówił mi jakie wartości widzi, niemal wszystko powyżej 70 skutkowało niezłym krzykiem. Kuba też obserwując KTG wiedział kiedy nadchodzi skurcz. Starałam się równomiernie oddychać, rozluźniać ciało. Wiedziałam, że ból minie, że to tylko sygnał od ciała, który przybliża mnie do powitania z dzieckiem. Wiedziałam też, że ten ból nie zrobi mi krzywdy. Byłam w dobrych rękach i ufałam, że wszystko idzie zgodnie z planem. Leżałam na łóżku, a Kuba masował mi plecy, bo miałam bardzo mocne bóle krzyżowe. Nie chciałam żadnego znieczulenia, chciałam być świadoma i urodzić w pełni naturalnie. W drugiej fazie porodu dostałam gaz rozweselający, który skutecznie mi pomógł. Na tyle skutecznie, że w pewnym momencie nie chciałam go oddać. A oddać musiałam, bo zaczęły się skurcze parte – musiałam mieć świadomość, musiałam wiedzieć, co robić, współpracować z ekipą odbierającą poród.

Skurcze parte były bardzo mocne. Czułam się, jakbym miała wybuchnąć od środka. Co to są skurcze parte? Położna porównała skurcze parte do robienia kupy i rzeczywiście – coś w tym jest. Porównanie niezbyt eleganckie, ale ja, już po porodzie, innego nie znalazłam.

W trakcie drugiego okresu porodu, który trwał 20 minut, od 15:10 do 15:30  starałam się współpracować z położną na tyle, na ile mogłam. Oddychałam, wykonywałam wszystkie polecenia – bardziej Kuby niż położnej, bo dopiero to co powtarzał mi Kuba do mnie trafiało. Wiedziałam, że im tak samo jak mi, zależy, żeby poród był dobry i dobrze się zakończył. Druga faza porodu trwała 20 minut. Po 6 skurczach partych Michalinka pojawiła się po drugiej stronie brzucha, a Kuba mógł przeciąć pępowinę. Następnie położono mi Michałkę na piersi i przystawiono do niej. Niesamowite, że taka mała kruszynka wiedziała, co robić, żeby się przyssać. Pozniej położna wzięła dziecko, aby je zmierzyć zważyć itd. a mnie czekało urodzenie łożyska (jedno czy dwa parcia i było po sprawie), łyżeczkowanie (łożysko było pęknięte w jakimś miejscu i Pani Doktor musiała mnie wyczyścić od środka), znieczulenie w krocze (to chyba nawet nie bolało) oraz szycie krocza. Pamiętam, że szycie krocza było odczuwalne mimo znieczulenia, które otrzymałam. Bolało, ale w tym momencie, po ponad 5 godzinach porodu, było mi to zupełnie obojętne. Chciałam, aby szycie zakończyło się jak najszybciej i aby przyniesiono mi znowu Michalinkę – w tym momencie Kuba był razem z nią w innym pomieszczeniu. Pod sam koniec drugiej fazy porodu podano mi dożylnie oksytocynę, która miała za zadanie obkurczyć macicę.
Po zakończonym szyciu, Kuba przyszedł do mnie z naszą drugą córeczką i kolejne dwie godziny były najpiękniejszymi godzinami w moim życiu! Byliśmy tylko my, we troje, w końcu razem…! Mimo zmęczenia, bólu, wszystkich dodatkowych atrakcji w trakcie i po porodzie byłam niesamowicie szczęśliwa! Przytulałam, głaskałam, całowałam moją ukochaną dziewczynkę! Dziewczynkę, która tak, jak ja – miała za sobą ciężki poranek, jeszcze trudniejsze popołudnie, ale w końcu udało się i mogłyśmy być już razem, ciało do ciała, najbliżej jak tylko było można. To były niezapomniane, magiczne chwile, których nie doznałam po cesarskim cięciu. Czułam się, jak w jakimś śnie, śnie, który jest cudowną bajką. Urodziłam moją ukochaną córeczkę.

W czasie mojego  naturalnego porodu nie zabrakło wsparcia – przez cały czas był ze mną Kuba – masował plecy, trzymał za rękę, podawał wodę do picia i błyszczyk do ust, był niezastąpiony w tej roli. Nie zabrakło ciepłego podejścia i zrozumienia – teraz szczególnie doceniam spokój i opanowanie całego personelu medycznego, który był obecny podczas mojego porodu. Nie zabrakło sprawnej ręki położnej, która wiedziała, kiedy w jaki sposób naciąć moje krocze oraz Pani Doktor, która idealnie je zszyła, a ja miesiąc po porodzie nie odczuwam żadnych dolegliwości ani dyskomfortu z tego powodu. I choć tak dużo mówi się o ochronie krocza to wiem, że gdyby tylko była taka możliwość, aby je ochronić to tak by się stało. Czasami nie można wszystkiego przewidzieć, bo życie jest nieprzewidywalne.

 

Co jest lepsze: cesarka czy siłami natury

Do dzisiaj wiele osób zarówno w wiadomościach prywatnych, osobiście i na fejsie pyta mnie co jest lepsze? Jak wspominam poród siłami natury i cesarkę? Gdybym mogła wybierać drugi raz to co bym wybrała? Czy nie żałuję, że rodziłam naturalnie po cesarce?

Moja odpowiedź jest tylko jedna: naturalnie, zawsze tylko i wyłącznie naturalnie. Oczywiście, zarówno 4 lata temu, jak i teraz, bardzo bałam się porodu naturalnego, nie wiedziałam, co mnie czeka, nie wiedziałam czy sobie poradzę, nie wiedziałam też czy poród siłami natury będzie dobry dla mojego dziecka, bo przecież pierwszy zakończył się cesarką, która uratowała życie Gabi. Pytań i obaw było wiele, ale ja posłuchałam mojego serca i mojego ciała – byłam gotowa na poród naturalny, bardzo tego chciałam. Psychicznie i fizycznie czułam, że dam radę. Przygotowywałam się do porodu naturalnego już 4 lata temu i czułam, że ta nauka jest cały czas we mnie, że jestem otwarta na nowe wyzwania, chcę się sprawdzić i chcę zdobyć tę górę, chcę urodzić naturalnie. I udało się! Na szczycie nie byłam sama, miałam pełne wsparcie. Wspierała mnie także siła, którą dawała mi Michalinka – była ze mną przez cały ten czas i decyzję o porodzie naturalnym podjęłam również z myślą o niej. I razem dałyśmy radę, ja i ona. To było prawdziwe spotkanie na szczycie. Spotkanie, które już na zawsze będzie w moim sercu!

 

blog parentingowy

 

Znajoma leszczyńska położna kiedyś mi powiedziała, że poród to najważniejszy egzamin w życiu. Ja mój pierwszy egzamin zdałam niestety nieświadomie. Ale cieszę się, że miałam szansę na kolejne podejście do tego testu. Udowodniłam sobie, że naturalnie po cesarce jest możliwe! Doceniam zarówno mój pierwszy poród i cesarkę, która była koniecznością, jak i drugi, dzięki któremu wiem, co to znaczy rodzić i urodzić dziecko siłami natury. Nie, KOBIECYMI SIŁAMI.

 

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.